Pedagog, wychowawca, terapeuta, sportowiec. Człowiek głębokiej wiary, którego pasją jest głoszenie ewangelii. Jego droga do zawodowego spełnienia i sukcesów wiodła przez traumę z dzieciństwa, szpitale psychiatryczne, wyniszczające nawyki, narkotyki i skok pod pociąg.
Jako 5-latek został opuszczony przez mamę. Po raz pierwszy, potem drugi i następny. Któregoś razu już nie wróciła. Dzisiaj, jako dorosły człowiek rozumie, że mama miała własne demony do pokonania. Jako dziecko długo nie przepracował poczucia odrzucenia i braku bezpieczeństwa. Nie znał też granic. Babcia ich nie stawiała. Ze wszystkich sił starała się mu wynagrodzić nieobecność rodziców. Wybaczała młodzieńcze wybryki i pierwsze papierosy.
Gdy zamieszkał w Łodzi, poczuł się gorszy. Wstydził się swojej sytuacji życiowej. Wydawało mu się, że wszyscy go oceniają, a ludzie dookoła żyją lepiej i ciekawiej. Już nie przewodził grupie rówieśników.
Testował granice miłości otoczenia, wystawiał na próbę więzi rodzinne, przyjaciół i wytrzymałość własnego organizmu. Przeprowadzka ze wsi do miasta zaogniła tlący się kryzys psychiczny. Zaniedbywał obowiązki, szukał towarzystwa, w którym imponowały alkohol i skręty.
- Po prostu nie chciałem opowiadać nikomu o sobie, a jak się zjaraliśmy, to nie gadaliśmy ze sobą, a jeśli już, to o głupotach.
Nie było trudno o takich kolegów, ale oni poddawali się działaniu używek po swoich obowiązkach. On robił to zamiast obowiązków. Nie utrzymał się w drużynie piłkarskiej, nie ukończył szkolenia. Zapadał się w swoim świecie.
- Inni to potrafili pogodzić. Palili, rozrabiali, ale byli też dobrymi uczniami czy zdolnymi sportowcami. Ogarniali swoje życie. Miałem kolegów, którzy szli na trening, a po treningu jarali. Ja wybierałem jointy zamiast treningu. Wszedłem w używki na grubo. Nie umiałem tego połączyć z życiem.
Pewnego dnia pojawił się na torach kolejowych. Do dzisiaj nie wie, po co. Czy chciał skoczyć? Nie jest tego pewien. Pamięta tylko poczucie krzywdy i wstydu.
- Nie do końca wiedziałem, co robię. Bałem się, że skoczę i trafię do piekła. Jednocześnie uważałem, że nawet piekło będzie lepszym miejscem od tego, w którym byłem w swojej głowie.
Uważał, że jego życie nie ma sensu, ale nie chciał umrzeć. Znalazł się na torach, by wykrzyczeć swoją krzywdę i znaleźć pomoc. Obudził się w szpitalu bez rąk i perspektyw na przyszłość. Wcale nie było lepiej, ale chciał walczyć o życie.
- Chciałem żyć i jednocześnie miałem straszny dół. Tego się nie da opisać. Byłem spowity beznadzieją. I wymyśliłem, że swoje czarne myśli przepędzę tabletkami. Dużą liczbą tabletek na raz. To nie był dobry pomysł.
Pierwszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym nie pomógł. Kolejny przyniósł ukojenie tylko na chwilę. Wydawało się, że jest zdrowy, ale nie był. Nie mógł sobie wybaczyć i ruszyć do przodu. Któregoś razu zawołał do Boga, w szpitalu, w rozpaczy. Bóg był wtedy realny, bliski, zrobił dla niego to, czego nie mógł zrobić sam.
- Poczułem, że Jezus mi wybaczył, że mogę zacząć od nowa i starałem się to zrobić. Każdego dnia od nowa.
Nowy początek nie był wolny od porażek. Nie zawsze kończył to, co zaczynał. Opuszczało go poczucie sensu życia i celu działania. Nie wiedział, dokąd zmierza, ale zmiana się dokonywała.
Został wolontariuszem, pracował z osobami z niepełnosprawnością intelektualną, zdobył wykształcenie pedagogiczne i zawód, który wykonuje z pasją. Zbudował swoją pewność siebie m.in. przez sport, zdobywając medale w parataekwondo na arenie międzynarodowej.
- Zawsze chciałem trenować sporty walki, ale przed wypadkiem, jakoś nie potrafiłem się za to wziąć na poważnie. W końcu nadszedł ten moment. Bez rąk szukałem techniki, w której ważne będą nogi. Wybrałem parataekwondo. Reprezentowałem kraj w różnych miejscach świata. To była forma rehabilitacji fizycznej i mentalnej.
Z kariery zawodniczej zrezygnował, gdy dowiedział się, że na paraolimpiadzie nie będzie jego kategorii startowej. Nie bez znaczenia były też kontuzje. Mimo to, ze sportem się nie rozstał. Trenuje do dzisiaj, chociaż już tylko z myślą o własnej kondycji. Został wychowawcą młodzieży. Znalazł miłość życia i zaangażował się w działania wspólnoty chrześcijańskiej.
Jeździ po szkołach, opowiada o swoim życiu w więzieniach, zakładach poprawczych. Chce motywować i zachęcać ludzi do szukania wyjścia z każdej sytuacji.
Do Boga się modli, wierzy w jego działanie i o Bogu rapuje. Kiedyś rap był dla niego uzasadnieniem sięgania po jointy, a po przemianie stał się sposobem na dawanie świadectwa i motywowanie innych.
- Przede wszystkim jednak chcę budować szczęśliwe życie w otoczeniu najbliższych mi osób, realizować swoje pasje, spełniać marzenia.