Piotr Pogon - Człowiek bez barier 2024
Na zdjęciu Piotr Pogon trzymający statuetkę i kwiaty podczas uroczystości w sali wielkiej w Zamku Królewskim. Mężczyzna 57 letni, krótko ostrzyżony, z lekkim zarostem, ubrany w skórzaną marynarkę ze stójką i srebrnymi guzikami. Na oczach okulary w niebieskich oprawkach.

Swoim życiem mógłby obdzielić kilka osób. Nic w jego życiu nie jest oczywiste. Nic nie trwa długo. Niespokojny duch, głodny wyzwań, doznań i doświadczeń. Okres beztroskiego dzieciństwa nie trwał u niego długo. Z tamtego czasu zapamiętał zabawy, które dzisiaj zostałyby wpisane na listę zakazanych, odwagę, chęć przeżywania przygód i budowanie więzi z kolegami w sposób, który nie spełnia dzisiejszych norm społecznych.

- Wtedy było inaczej. Na pewno nie było politycznej poprawności. Gdy jeden z naszych kolegów próbował popełnić samobójstwo, obróciliśmy to w żart, wnosząc w naszym sportowym klubie o utworzenie sekcji spadochronowej. Wiem, jak to teraz brzmi, ale wtedy nie było w nas zaciekłości czy złośliwości. Mogliśmy na sobie polegać.

Obśmiać raka

Jako harcerz opiekujący się kombatantami, był oczarowany opowieściami o 22. Kompanii Transportowej. Tej w której służył niedźwiedź Wojtek. Tej, która walczyła w bitwie o Monte Casino, widział dla siebie przyszłość w wojsku. Wybrał szkołę wojsk pancernych i snuł dalekosiężne plany. Z niepokornej w latach 80. Nowej Huty miał się przenieść do Poznania. Zamiast tego musiał stoczyć swoją pierwszą z wielu bitew z chorobą nowotworową. Rak gardła został wykryty w późnym stadium. Przebieg choroby był dramatyczny. „Mamy go, jest puls, wrócił”. To słyszał kilka razy, gdy wydawało się, że jego funkcji życiowych nic już nie przywróci.

- I mogę powiedzieć, że śmierć kliniczna jest jak start rakiety, ale faceta z brodą na końcu tunelu nie było.

Szkoły, życia, planów też nie było. Z tamtego czasu pamięta tylko ból i cierpienie.

- Do dzisiaj odczuwam skutki naświetlania. Onkologia stała wtedy na innym poziomie. Najważniejsze jednak, że z tego wyszedłem.

Trudne wspomnienia obraca w żart, obśmiewa. Z raka wychodził jeszcze trzy razy. Nie ma płuca i tarczycy. Na jego ciele 108 blizn przypomina mu, co przeszedł. Jego hormony są rozregulowane. Wiele razy słyszał, że to już koniec. Nie poddawał się, nie przyjmował do wiadomości, że może nie dać rady. Po każdej diagnozie wychodził cierpiący fizycznie, ale mocniejszy jako człowiek.

Z limuzyny na ulicę

Gdy założył rodzinę, pomyślał o własnym biznesie. Prowadził firmę z wypalaną ceramiką reklamową. Szybko stał się bogatym człowiekiem. Na chwilę. W jego życiu wiele dzieje się równocześnie, z zaskoczenia i zupełnie zmienia jego rzeczywistość. Jednego dnia miał dwa samochody i więcej pieniędzy niż mógł wydać, następnego nie miał już nic.

Wystarczyła rozpacz po śmierci brata, chwila życiowego załamania, nieuczciwi kontrahenci, by musiał wyprzedać majątek i zamieszkać na działkach, sypiać u znajomych, myć ludziom samochody.

- Jako bezdomny miałem dwie zasady. Chciałem być czysty i powiedziałem sobie, że nie będę kradł.

Te zasady mu się opłaciły. Obok publicznej łaźni swoją siedzibę miała fundacja Anny Dymnej. Znana aktorka i filantropka poznała go, gdy był na samym dnie. Mimo to zaufała mu i zatrudniła do pracy z osobami z intelektualną niepełnosprawnością. Ich drogi już się rozeszły, ale zanim to się stało, założyli pierwszy w Polsce dział fundraisingu w organizacji pozarządowej.

- To był dla mnie ważny okres. Wiele dobrych rzeczy się wtedy wydarzyło. Ktoś przepisał cały majątek na cele charytatywne, ktoś podarował nam dwie, żywe kozy. Zacząłem się spełniać w roli fundraisera.

W ciągu całej działalności fundraisingowej dla różnych organizacji i na różne projekty zdobył 28 mln zł.

Stała zmiana

Mimo uczucia spełnienia nie został na stanowisku. Był zbyt głodny życia, by długo pozostać w jednym miejscu. Jedynym stałym elementem jego świata jest zmiana. Daje sobie szanse na odkrywanie, doświadczanie i przeżywanie. Nie zraża się niepowodzeniami. Dlatego nie mógł kontynuować współpracy z Anną Dymną, nie mógł zostać ze swoją drugą rodziną, ani z kolejnymi partnerkami. Czekały na niego Andy, które zdobył z niewidomym przyjacielem, czekał Elbrus. Na Kilimandżaro wszedł z grupą osób z niepełnosprawnością. Na Denali stracił palce. Dwa razy zapadał w hipotermię.

Jest w stanie permanentnego pobudzenia. Nie sypia dobrze. Nie znajduje spokoju. Wisi nad nim widmo śmierci. Kolejny raz podupadł na zdrowiu. Im słabsze jest jego ciało, tym większa w nim wola życia. Gdy wycięto mu płuco, ukończył triathlon na morderczym dystansie Ironmana i ruszył w wysokie góry. Jest pełen sprzeczności. Biega maratony i ultramaratony, by zebrać fundusze dla potrzebujących wsparcie. Realizuje marzenia innych, ale i swoje. Prowadzi Fundację „Piotra Pogona Drabina” i chce namawiać ludzi do aktywności życiowej.

- Świat nie znosi pasywności. Mamy tylko jedno podejście. Trzeba je wykorzystać na maksa. Pracowałem jako wolontariusz w hospicjach i nie było dla mnie nic gorszego patrzenie na umierających ludzi, którzy mówili, że spieprzyli swoje życie. To było dla mnie wstrząsające doświadczenie.

On żyje pełnią życia. Wychodząc z domu, zabiera ze sobą ostatnią wolę. Wie, że każdy raz może być ostatni. Nie przywiązuje się do rzeczy.

- Gdy posypało mi się zdrowie, swoje drogie rowery oddałem adeptom kolarstwa, których nie było stać na sprzęt tej klasy.

Uderzenia serca

Nie ma czasu do stracenia. Jego fundacja ma jeszcze dużo do zrobienia. Właśnie szykuje projekt żeglarski. Opiekuje się ojcem, który jest dla niego wzorem mężczyzny i miłości. Chciałby kochać tak, jak ojciec kochał jego matkę. Jedną kobietę przez całe życie. Ideał niedościgniony dla człowieka, który dobrze czuje się tylko wtedy, gdy działa. Gdy nie dzwoni telefon, czuje niepokój. Pyta sam siebie, czy to już wszystko. Zaraz potem szuka odpowiedzi, co jeszcze może zrobić dla siebie i dla innych. Był na ukraińskiej wojnie, przeżył atak rakietowy, zorganizował pomoc dla uchodźców. W wolnych chwilach spaceruje po Krakowie. Zna tu każdy kąt. Zatrzymuje się, rozmawia z ludźmi. Dodaje otuchy bezdomnym.

- W czasach, gdy sam byłem bezdomny, zrozumiałem, że granica między bogactwem a ulicą jest cienka. Spotkałem różnych ludzi. Profesorów, biznesmanów, filozofów. Ktoś wrócił za szybko do domu i zastał żonę z innym, ktoś pokłócił się z bliskimi. Powodów jest wiele. Trudno z tego wyjść. Potrzeba siły i wsparcia.

Chłonie świat i ludzi. Na ulicy napotkanym turystom rozdaje ciastka- francuskie makaroniki. Ma przyjaciół na całym świecie. Intensywnością przeżyć budzi podziw, ale i zraża do siebie najbliższych. Fascynuje go Hemingway, przeraża wizja życia zależnego od pomocy innych.

- Mój zegar tyka. Odliczanie trwa. Myślę, że umieramy tak, jak żyjemy. Neil Armstrong, astronauta, dowódca Misji Apollo 11, pierwszy człowiek na księżycu, wierzył, że mamy określoną, podarowaną ilość uderzeń serca. Uważam, że miał rację. Jednocześnie jestem pełen nadziei. Gdy przebiegłem 100 km bez płuca, zrozumiałem, że od 40.kilometra nie biegnie już ciało. Jest w nas coś znacznie większego, niezbadanego. Mój czas się kończy, ale uważam, że to, co najlepsze, dopiero przede mną.

O swoim życiu napisał książkę „W POGONi za życiem”. Czyta się ją jak powieść sensacyjną. Na jeden raz, na całą noc, bo trudno odłożyć, nie wiedząc, jak to się kończy. Swoją książką i wystąpieniami motywacyjnymi chce inspirować, zachęcać do wysiłku, przekraczania barier, wyznaczania nowych granic i tego, by wysoko zawieszać sobie poprzeczkę.

- W tym wszystkim najważniejsze jest, żeby dostrzegać drugiego człowieka. Nie trzeba wchodzić na Everest, trzeba podać innym pomocną dłoń.

MATERIAŁ WIDEO
Nasi Partnerzy